Wczoraj na webinarium w AstroAkademii omawiałem punkt zodiaku Zero Ryb. Czyli sam początek tego znaku zodiaku. Wśród słynnych Zero-Ryb, mających w tym miejscu Słońce lub Księżyc, wziąłem na warsztat horoskop André Bretona, jednego z twórców surrealizmu. (Jeśli czytasz horoskopy, Bretona zobaczysz tu. Ryby mają skłonność do sur- a raczej para-realizmu, czyli zajmowania się rzeczami leżącymi jakoś obok rzeczywistości.) Przy okazji znalazłem, że najbardziej znane dzieło Bretona, jego „manifest surrealistyczny”, tzw. pierwszy, zostało przetłumaczone na polski, oczywiście w czasie, kiedy było już li tylko historycznoliteracką ciekawostką, i to przez nie byle kogo, bo Artura Sandauera, i leży w Internecie w jego autorskiej, chociaż pośmiertnej witrynie www.sandauer.pl.

(Ciekawe, że w tym szkicu opublikowanym w 1923 r. André Breton dopiero robi namiary, próby, nakłuwa temat – tego, jak i czy literatura może wyjść poza język, poza jego musztrującą nieubłaganą dyscyplinę. Czy może rozwinąć skrzydła jakoś gwałcąc język? Tymczasem w tych samym latach, 1923-4, w sąsiedniej Italii w Trieście, mieszkający tam James Joyce ruszył tworzyć dzieło będące wielką i skończoną realizacją surrealizmu w literaturze, którego nikt nie przewyższył, bo dalej schiz. O Finnegans Wake mowa, ma się rozumieć. Wyczytałem, że Breton nie znał angielskiego; w jego czasach Francuz nie musiał przejmować się obcymi językami. Czy słyszał coś o Joyce'ie i jego powieści-nie-powieści? Czy Joyce coś wiedział o Bretonie? Czy się znali? Jakaś wymiana między nimi była? Do tych informacji nie dotarłem. Może Ty wiesz?)

Wracając. Na stronie Artura Sandauera są w pdf-ach jego książki, nie wszystkie, bo genialnego teoretyczno-literackiego odczytania Biblii pt. „Bóg, Szatan, Mesjasz i...?” (1977) nie ma, podobnie jak od 43 lat nikt tamtego dzieła nie wznowił z raniącą szkodą dla polskiej kultury. Ciekaw jestem, komu zależy, by zostało zapomniane? (Pytam poważnie. Może Ty też to wiesz?)

Za to znalazłem nieznaną mi dotąd jego książeczkę pt. „O sytuacji pisarza polskiego pochodzenia żydowskiego”. Wydana przez „Czytelnik” w roku 1982 w nieprawdopodobnym teraz i od dawna nakładzie ponad 30 tysięcy. Nie wiedziałem o niej! Natychmiast pobrałem plik i przeczytałem. No może opuszczając nieliczne momenty mniej sensacyjne. Co tam jest?

okładka
Obraz okładki z wym. wyżej pdf w www.sandauer.pl.

Po pierwsze, zwięzła i wyjątkowo przejrzysta (kto czytywał Autora, zna jego precyzję wyrazu) historia Żydów w Polsce. Po drugie, od Odrodzenia w 1918 r. historia ta płynnie przechodzi w historię tego segmentu, który jest właściwym przedmiotem uwagi, czyli pisarzy Żydów tworzących po polsku. Wśród referowanych szczegółów pada takie zdanie:

Wśród mniejszości narodowych Żydzi są wszelako jedyną, która jest aktywna na terenie kultury polskiej. [… w] 1921 r. ok. 750 000 używa języka polskiego jako macierzystego. Otóż ci – w różnym stopniu spolonizowani – Żydzi stanowią przedmiot naszego studium: są bowiem jedyną mniejszością, z której wychodzą polscy pisarze.

Wygrubienia moje, tu i dalej. Autor wyraźnie odróżnia lata 1920-te, kiedy polscy-żydowscy twórcy byli w ekspansji, od dekady 1930-tych, gdy antysemityzm i endecy brali górę. Coś ciekawego przy okazji spostrzega:

Ponieważ znaczna połać kultury polskiej jest teraz wytworem tych ludzi, nie można być przeciw nim, nie będąc przeciw własnej kulturze: powstaje [więc] zrost antysemityzmu z antyinteligenckością, nurt rasistowsko-plebejski. Przypomina się bajka, jaką z okazji tzw. secesji plebejskiej opowiada u Liwiusza Meneniusz Agrippa: jak to ciało znienawidziło i zbuntowało się przeciw własnej głowie.

Furię tamtego nurtu widywałem już sam od ok. 1968 r. Obecny i wpływowy jest wciąż, chociaż od czytanej analizy Sandauera minęło prawie 40 lat, a od opisywanej przezeń epoki lat 90.

Wśród „swoich” twórców Sandauer omawia – jako szczególne i pouczające przypadki – Tuwima, Słonimskiego, Schulza... Rozdział o tym ostatnim jest szczególnie widok-otwierający:

Bruno Schulz, czyli pisarz polski o podświadomości starotestamentowej. Wyjątek stanowi Bruno Schulz, jedyny pisarz-nowator żydowskiego pochodzenia, który wypływa w latach trzydziestych. Ktokolwiek znał człowieka, nie mógł nie dziwić się sprzeczności: na tym postępowcu osadzony był autor, który nic z postępem nie miał wspólnego. Czas jego opowiadań nie jest postępowo-linearny, jest kołowy, nawija się na siebie i powtarza wciąż ten sam obrzędowy wzorzec. Rytuałem staje się tu wszystko: posiłek, sen, handel. Ale bo też ahistoryczna społeczność, do której należał, obracała się od 2000 lat w kręgu rytuałów.

– Więcej w oryginale, warto. Dochodzimy do pisarzy Powojnia. Zafokusowałem się (jak to powiedzieć bardziej po polsku?) na Julianie Stryjkowskim, o którym Sandauer pisze:

[…] uprawia on coś w rodzaju „żydowskiego turpizmu”. Od strony języka [jego bohaterowie] używają raz po raz idiomów wyjątkowo odrażających w rodzaju „niejeden zielony robak z ciebie wylezie” [...] co należy sobie wyobrazić wygłoszone z odpowiednim zaciąganiem.

Wg Sandauera, powieści Stryjkowskiego należą, jak byśmy powiedzieli dzisiaj, do literackiego rekonstrukcjonizmu, gdzie jednak rekonstruowany przedmiot – życie Żydów w dawnym sztetlu – odtworzony zostaje jako karykatura. Bowiem:

Spróbujmy postawić sobie pytanie, w jakim języku mówiły pierwowzory. Nie po polsku chyba; musiałyby zadawać sobie trud nadludzki, by tak bezustannie koślawić polszczyznę. Rzecz jednak w tym, że mówiły one bezbłędnie – tyle że po żydowsku. Ich poprawne „jidysz” tłumaczy jednak Stryjkowski na pokraczną polszczyznę – po to, by uwydatnić egzotykę i postaci, i sposobu ich mówienia.

Prócz tego wypomina Stryjkowskiemu nieznajomość żydowskich realiów, w tym ich religii.

Sandauer przekazuje trzy ważne pojęcia. Pierwsze, to allosemityzm – tak nazywa (to jego autorski neologizm) postawę, w której mieszczą się zarówno anty- jak i filo-semityzm. Chodzi o przekonanie, że Żydzi się inni, odmienni, wyjątkowi i nieporównywalni – co łatwo rozszczepia się na uznanie, że są „solą świata” – i na przesąd, że są „ode złego”. Chrześcijaństwo wg autora, zawiera oba te poglądy twierdząc, że Żydzi najpierw byli wybrani przez Boga, a potem zawiedli, gdy nie poznali Chrystusa, czym poszli w ślady upadłych aniołów, od czego chrześcijańskie demonizowanie Żydów. O tym też warto przeczytać, szczególnie dla jasności i zwięzłości wywodu. Generyczny (mówiąc po dzisiejszemu) wykład allosemityzmu autor znajduje u Gombrowicza. Czytamy!

Drugie to maranizm – czyli ukrywanie własnego żydostwa, w tym żydowskich przodków i pochodzenia. Znajduje je u Mickiewicza... ale tu odeślę do tekstu. Maranizm rozkwitł w Powojniu:

Dotykamy tu brzemiennej w skutki sprawy, o której napomykało się dotąd półgębkiem; środowisko literackie jest tylko jej symbolem. Oto mimo okupacyjnej zagłady Żydzi pojawiają się nader licznie jako pełnomocnicy nowej władzy, która nie dość, że nie przeszkadza obejmowaniu przez nich wysokich stanowisk, lecz wręcz przeciwnie, faworyzuje ich, sugerując jedynie zmianę nazwisk. Złowrogie skutki tego maranizmu dadzą znać o sobie w ćwierć wieku później.

Mowa o roku 1968 i wymuszonym exodusie z Polski – ale owe skutki maranizmu straszyły i później. Kolejne pojęcie to „kultura pod podwójnym mecenatem” – tak Sandauer nazywa stan w latach od 1956 do jego „teraz” czyli do końca lat 1970-tych; stan ten przetrwał aż do rewolucji 1989 r. Chodzi o podział literatury na dwa „obiegi”: „pierwszy” legalnie w PRL wydawany, i „drugi” emigracyjny i samizdatowy. Jak te obiegi do siebie się miały, warto czytać. Skutek tego był, autora zdaniem, jednoznacznie żałosny:

Generacja przychodziła za generacją, nie mając nic pod względem artystycznym do powiedzenia.

W czasach sobie współczesnych autor widzi już tylko „pośmiertne życie żydostwa polskiego” – taki jest tytuł jednego z rozdziałów. To co przyszło w czterdziestoleciu po napisania tamtej książeczki, nazwać można „istnieniem fantomowym” tegoż. Wzorem „fantomowych kończyn” po amputacjach.