Czytam książeczkę (bo krótka) Alenki ZupančičCzym jest seks?”. Tytuł obiecujący (może wreszcie się dowiem?), ale treść, jej przyswajanie, wymaga mocnych nerwów. Autorka idzie drogą Lacana. Jacques Lacan kontynuował Freuda. Freud odkrył dziurę, którą w Bycie Człowiek jest seks. Drugi największy po Freudzie psychoanalityk Jung pospiesznie tę dziurę zakrył, zasypał bajkami o animach i animusach. Mówiąc (jakby) Lacanem: w Wyobrażeniowe uciekł, czyli w baśnie i fantazje, podczas gdy Lacan trwał jak mógł przy Rzeczywistym, może nawet uporczywiej niż jego mistrz Freud. Ale tu próg, bo Rzeczywiste (lub Realne, jak tłumaczą tłumacze u Zupančič) to do siebie ma, że jest lub niekiedy jest, a nie że można o nim mówić, bo opowiadanie go nie chwyta. Dlatego – takie wrażenie mam – lakaniści mówią o tym, o czym wiedzą, że powiedzieć nie da się, ale jednak mówić próbują, przez co ich dzieła czynią wrażenie robienia wody z mózgu. Sam Żak Lacan urodził się podczas kwadratury Merkurego (mózg) do Neptuna (woda), co wyjaśnia zarówno fascynację, jaką budził swoimi wykładami, jak i jego mistrzostwo w niezrozumiałości dyskursu. Może o tym później więcej opowiem. Na razie czytając dłubię w tekście Zupančič za rodzynkami takimi jak: „relacja seksualna nie istnieje”, „Nie napędza jej [cywilizacji] to, co jest w seksualnym obecne, ale raczej to, czego w nim nie ma.” I dalej podobnie: „Kobieta nie istnieje”, „kobiecość jest zasadniczo maskaradą, ubieraniem się w kobiecość”. Pewnie o tym też opowiem więcej później.

Na razie znalazłem inny rodzynek w postaci myśli wcale nie psychoanalityków tylko samego Nietzschego. Cytuję Klasyka via Zupančič:

Człowiek nagi jest w ogóle haniebnym widokiem — […] [p]rzypuśćmy, że najweselsze u stołu towarzystwo ujrzałoby się nagle, dzięki złośliwości jakiego czarodzieja, obnażonem i rozebranem, a sądzę, że nie tylko znikłaby wesołość, lecz i najsilniejszy zniechęciłby się apetyt — zdaje się, że my Europejczycy nie moglibyśmy się wcale obejść bez owej maskarady, która się zwie odzieniem. Lecz czyż nie miałoby mieć swoich tak samo słusznych powodów odzienie „ludzi moralnych”, ich ukrycie pod moralnemi formami i pojęciami przystojności, całe to uprzejme chowanie swych postępków pod pojęciami obowiązku, cnoty, ducha obywatelskiego, uczciwości, zaparcia się siebie? Nie, abym sądził, jakoby tu maskować się miała ludzka złość i nikczemność, słowem, złe dzikie w nas zwierzę: myśl moja jest odwrotna, że właśnie, jako oswojone zwierzęta jesteśmy haniebnym widokiem i potrzebujemy moralnego przebrania […]. Europejczyk przebiera się w moralność, ponieważ stał się chorem, chorowitem, kalekiem zwierzęciem […], ponieważ jest prawie poronionym płodem, czemś połowicznem [etwas Halbes], słabem, niezdarnem [Nietzsche Friedrich, 1907: Wiedza radosna, przeł. Leopold Staff, Warszawa. 304—305].

Podkreślenie na grubo moje, WJ. (Czy nie ma nowocześniejszych przekładów niż tamten Staffa? Jest: po 100 latach w 2008 r. przełożyła Małgorzata Łukasiewicz pod mniej napoetyzowanym tytułem Radosna wiedza, wydało Słowo/Obraz/Terytoria, książka niedostępna – wstyd, Wydawcy, obciach. Cyfrą zrobić nie łaska? Wawelski smok by nie wyczerpał.)

Autorka zaraz komentuje:

„Nietzsche mówi o człowieku stającym się takim, i to o stającym się takim w konkretnym miejscu geograficznym (Europa), co zdaje się sugerować, że — gdzieś, nie tutaj; kiedyś, nie teraz — istniało prawdziwe, „całe” (ludzkie) Zwierzę… Nie podzielając tej perspektywy, chciałabym wziąć z niej potężny obraz człowieka jako etwas Halbes, jako zwierzęcia poronionego, zanim zostało „ukończone”.”

To jest punkt, na którym moja czytająca uwaga ostro się zawiesiła. Bo tu jest klucz – do czego? – do szamanizmu. I to nie tego nieznanego i zagadkowego szamanizmu etnicznego (jakichś Hiwarów, Lakotów lub Nieńców), ale szamanizmu naszego, zachodniego a nawet polskiego, którego niepewni w każdym kroku nawet wstydziliśmy się nazywać szamanizmem, lękając się zionącej nieustannie nieautentyczności i naszej nieporadności.

Szamanizm, ten i taki, który praktykowaliśmy na warsztatach, tak, ten nieśmiało wstydliwy, był próbą stania się całym Zwierzęciem Człowiek. Lub przynajmniej calszym niż istoty, którymi byliśmy i jesteśmy na co dzień.

Nietzsche pisał tamto odkrycie w 1882 roku. Od tamtego czasu, ponad 5 cykli Saturna-Plutona, wiele się zmieniło. Nie tylko on zauważył tamten defekt. Inni też zauważyli, chociaż nie tyle spisali, co usiłowali coś tym zrobić. Sport, za Nietzschego prawie nieistniejący, zaczął się i wylawinował jako potrzeba odbudowania Zwierzęcia Człowiek jako istoty mniej etwas Halbes. Bo co przychodzi pierwsze na myśl, żeby jakoś zaradzić ludzkiej niedozwierzęcej połówkowości? Wzmóc fizyczną sprawność. Sprawdzić (bojem, praktyką) na co mu, zwierzęciu człowiek, pozwalają geny i fizjologia. Zrzucić tłuszcz, odtworzyć mięśnie i zginalność stawów. Nie tylko sport, którego za wyczyny, sztuczność i narodową wojenność nie lubię, ale i nasza poczciwa joga i dżoging są produktem tamtego odkrycia, że w jakimś (chociaż może niewielkim) stopniu zwierzę człowiek możemy odbudować, a przynajmniej (jak McMurphy Jack Nicholson w „Locie nad kukułczym gniazdem”) próbować. Nowsza, ale też niedługo po Nietzschem – gdyby żył normalnie długo, dożyłby – rewerencja dla ludów pierwotnych, którym przypisaliśmy, że mniej zapomnieli wspólnego gatunkowi człowiek genetycznego dziedzictwa i genetycznej siły, też wzięła się z mówionego tu odkrycia. Tu przerwę, ale c.d. pewnie n.


Winieta: naskalny rysunek kobiety z Tasili n-Azdżar, Algeria, paleolit. Więcej.