14 lipca dzisiaj zakwitła ipomea. Jeszcze nieśmiało, pojedynczo, na wewnętrznym płocie z siatki, który jest za niski, wyżej by się chciało pójść. Nie pamiętam, odkąd uprawiam ipomee. Od bardzo dawna. Od lat 1990-tych. Jak odkryłem te kwiaty, nie pamiętam. Pewnie po prostu kupiłem w sklepie torebkę nasion. Kiedyś zakwitały już na początku czerwca i ciągnęły (z kwitnieniem) do października do pierwszych nocnych mrozów. Ale to było wtedy, kiedy więcej starań w nie wkładałem. Wysiewałem nasiona w kwietniu, siewki rosły na oknie, podpierałem je patykami i w połowie maja przesadzałem do gruntu (jak to się brzydko fachowo mówi). Ipomee pięły się po sznurkach na ganku. Wtedy były tam jedynymi roślinami. Siedząc przed gankiem obserwowaliśmy, jak pędy powoli, ale widocznie, zataczają wirujące stożki w powietrzu, badając przestrzeń, szukając gdzie się przerzucić na nową podporę. W następnych latach przybyła konkurencja: na słupy ganku wylały się bluszcze. Teraz są tam niepodzielnie i nie ma miejsca na cokolwiek innego. Przez to zaniedbałem ipomee, dla których zabrakło dostatecznie eksponowanego miejsca. W kącie ogrodu, to już nie to. Były lata, kiedy nie zajmowałem się nimi, a one i tak rosły dziko z nasion, które się samowysiały pod zeszłorocznymi suszkami. Tak lub inaczej, od lat fascynują i hipnotyzują mnie te rośliny i ich kielichowate kwiaty. Podobno nasionami można się odurzać, jakieś substancje zawierają, ale nie próbowałem. Są blisko spokrewnione (ten sam rodzaj botaniczny) z batatami; są też i miałem ozdobne ipomee, które wpuszczają do ziemi bulwy, bardzo podobne do tych batatowych.
W tym roku znów zakwitły.
Kwiat, 14 lipca 2024
Ganek z bluszczami